title.png

Legendy

Legenda o ufundowaniu klasztoru w Brodnicy


Już drugi kwadrans pani Rozalia Pląskowska okręcała swoją postać przed dużym, kryształowym lustrem i nijak nie mogła się zdecydować czy piękną srebrną broszę przypiąć z lewej, czy z prawej strony swej najnowszej przepysznej sukni. „Żeby mi tu chociaż jaki przytomny doradca się pojawił” – westchnęła w duchu pani Rozalia i po raz kolejny bezradnym wzrokiem omiotła garderobę. Niestety, pan małżonek, w towarzystwie co bogatszych właścicieli podbrodnickich dóbr gonił właśnie lisa gdzieś po kniejach albo – co pewniejsze – swawolił w najlepsze z kielichem w ręku, zaś wiecznie zajęta służba absolutnie nie nadawała się do roli arbitra. Została jedynie ta mała Dorotka, co za panią dobrodziejką chodziła krok w krok, a teraz stojąc w progu przyglądała się łapczywie, aż jej oczy świeciły pod gęstą grzywą płowych włosów. Lecz cóż tam Dorotka mogła wiedzieć o strojach, skoro jeszcze dzieckiem była? Na dodatek dzieckiem z prostego ludu. Wzięła ją do siebie pani Rozalia, kiedy oboje rodzice dziewczynki nieszczęśliwie zeszli z tego świata, a dziadek małej, który swego czasu znaczne miał zasługi u Pląskowskich, uprosił, aby „Dosiekę” u pani starościny do służby przysposobić”.

Pani Pląskowska z rezygnacją spojrzała na Dorotkę: - Nooo...? I jak ci się podobam, moja Dosiu?

Rozpromieniona dziewczynka już miała coś powiedzieć, gdy nagle ciszę wczesnego wieczoru zakłócił jakiś nadzwyczajny hałas na dziedzińcu, do którego efektownie przyłączył się wściekły jazgot brytanów, zwykle leżących leniwie tuż przy bramie.

Pani Rozalia podeszła do okna i wyjrzawszy przez nie dostrzegła, iż tuż przed dom zajechała lekka, odkryta kolasa Żyda Bela. To mogło oznaczać tylko jedno – nowe stroje, szale, pachnidła, cuda! Starościna jak uskrzydlona zbiegła na parter. Żyd tymczasem zdołał już wygramolić z kolasy znaczną część swojego potężnego ciała, końcówką bata utrzymując szczekające psy w bezpiecznej odległości. Te, po pierwszym ataku dość szybko dały spokój, jakby przypominając sobie, że Ebel zagląda tu tak często, iż stał się niemal stałym gościem.

Widząc wychodzącą kobietę, Żyd skłonił się tak nisko jak mu na to pozwolił jego brzuch, po czym rozłożywszy ręce donośnym głosem zawołał:
- Aj waj szliczności! Aj, aj wiosno! No i za co to biednemu Żydowi to szczęście panią starościnę Pląskowską spotykać?! Aj, aj, za co?! Chwalić Boga, widzę w zdrowiu, kwitnącą, szliczną! Gdzie ja tu na taki diament skromne suknie przywiozłem?! Szlepy chyba jestem, choć materiał cymes, a szycie, a skrojenie...
- Dobrze, dobrze – niecierpliwie przerwała pani Rozalia – oboje wiemy, że to z twojego składu. Mów lepiej, co przywiozłeś naprawdę nowego.

Tu żyd zrobił tajemniczą minę, niczym magik przed występem, podniósł palec w górę i uroczyście powiedział:
- Aj, co przywiozłem?! Cudo, cymes wyszukałem bakalia w swoim gatunku! Ba, przecie Ebel do tego domu tylko cymes wozi! Pierwsza jakość, a co tam mówię?! Nie ma i nie będzie drugich takich! Wykręcił się do kolasy i wyciągnął spore, acz dość płaskie pudło. Jednym ruchem zerwał opasującą je tasiemkę, otworzył wieko, po czym teatralnym gestem zaprezentował wnętrze pudła. Bieliły się w nim płaty misternych koronek, o tak przepięknych i niespotykanych w swym artyzmie wzorach, że pani Pląskowskiej aż dech zaparło w piersiach. Nabożnie, delikatnie ujęła jedną z nich, uniosła ku ostatnim promieniom zachodzącego słońca, tak że jego czerwonozłote refleksy jęły przetykać liczne ornamenty, to podkreślając, to uzupełniając wzór. Alians blasku bożej gwiazdy i dzieła rąk ludzkich w tym jednym momencie unobilitował zwykłą przecież rzecz do miary zjawiska
- Ależ...och, cudowne – starościna pieściła oczy.
Dosia, stojąca za swą dobrodziejką całkowicie uległa czarowi chwili i ocknęła się dopiero wtedy, gdy pani Rozalia zdecydowanym głosem oświadczyła:
- Biorę wszystkie!

***

Koronki, które jak twierdził Ebel, pochodziły aż z normandzkiego miasta Alencon, zawładnęły uwagą starościny. Nazajutrz przy pomocy Dorotki porozkładał je niemal na wszystkich sprzętach największego pokoju, aby móc jeszcze bardziej nacieszyć oczy ich widokiem. Podczas owego rozkładania dostrzegła, że niektóre z nich miały ubrudzone kurzem brzegi, co zapewne było skutkiem długiego ich transportu. Tak czy inaczej trzeba było je uprać, zaś Dosi powierzono rozwieszenie ich na sznurach. Dziewczynka była z tego niezmiernie zadowolona. Ba! Czuła się zaszczycona i dumna, toteż chwyciła stos upranych koronek i zaniosła je na łąkę, gdzie uprzednio dworski pachołek powbijał paliki, po czym odpowiednio rozciągnął konopne linki. Pasące się w pobliżu krowy tępym wzrokiem obserwowały, jak Dorotka zgrabnie wykonuje swoją pracę...

***

Zaledwie dwie godziny później potężne larum wstrząsnęło dworem, zaś wrzask pani Pląskowskiej – kto wierzy albo nie – docierał na brodnicki rynek. Stała się rzecz straszna – zginęły koronki!
Ostatnią osobą, która miała je w ręku, była Dorotka i teraz nieszczęśliwa siedziała wciśnięta w kącik, zaś starościna waląc w nią na oślep jakąś szczotką do wycierania kurzu, wrzeszczała histerycznie:
- Ty dziewucho niewarta! Co zrobiłaś z moimi koronkami?! Gdzie je zaniosłaś, komu je dałaś?!... A może... A może sama ukradłaś, co?! Takie smarkate potrafią niejedno, kraść też! A masz ty wredny kocmołuchu!
Kolejne uderzenia spadały na bidną główkę. Dosia tak się przelękła, że gdyby nawet chciała, to i tak ze ściśniętych piersi jednego słowa wydobyć nie mogła, więc płakała tylko, zasłaniając twarz rączkami.
Lecz jej milczenie jeszcze bardziej rozsierdziło panią Rozalię.
- Precz! – zawołała w końcu – precz stąd i nie pokazuj mi się więcej na oczy! Ty...złodziejko!

Dorotka zebrawszy w sobie wszystkie siły, odepchnęła się od ściany i przez otwarte drzwi wybiegła na dziedziniec, a stamtąd przez łąkę, by zginąć w chaszczach porastających poszarpane brzegi Drwęcy.

Długo chodziła po nadrzecznych trawach, mokradłach, ścieżkach. Zraniona ciężkim oskarżeniem straciła poczucie rzeczywistości, tak że nawet wieczorne zimno i deszcz, który tymczasem zaczął padać, nie były w stanie jej obudzić z rozpaczliwej apatii, w jaką wpadło jej malutkie serce. „Złodziejka!” „Złodziejka!” – krzyczało coś w środku i ściskało bólem, z którym nie wiedziała jak walczyć. Szła przed siebie, nie wycierając już łez, nie zważając na chłód, na zapadający wieczorny zmrok. Znad rzeki poczęły unosić się mleczne kłęby oparów, cięte strumykami deszczu płynęły przy ziemi obłokami o dziwnych, wyszukanych kształtach...

Wiem, co to? Dziwnie znajoma postać wynurzyła się z oparów i wyciągnąwszy przed siebie ręce w geście powitania sunęła w kierunku Dosi... Dotknęła je policzka... Dawno, dawno gdzieś w sercu zapisane wrażenie tego dotyku ożyło, wróciło... Ta delikatność, to bijące ciepło... Tak, tylko jedna osoba na świecie ją nim w ten sposób obdarzała:
- Mama? – szepnęła sierota. – Matulu kochana, jesteś... Tak wiele dni do ciebie tęskniłam, każdego dnia się modliłam... Wiedziałam, że kiedyś przyjdziesz do mnie, bo dziadunio mówił... Często mi o tobie opowiadał. Mówił, że czuwasz nade mną... Pamiętam, oboje z tatą zawsze byliście dla mnie dobrzy...
Przytuliła twarz do piersi matki.
- Już zostanę z tobą, nie dam ci odejść. Może mi zaśpiewasz, tak jak kiedyś nad kołyską, opowiesz o dobrym Panu Bogu, który kocha dzieci, o miastach, które miałam zobaczy...
Czuła matczyna dłoń leciutko gładziła jej włosy. Wszystko wróciła. Znów miała pięć lat, ciepły rodzinnym dom, pierś matki o mocną czułą, choć spracowaną dłoń ojca...

Zanikał deszcz, zanikała noc, zanikały łzy, zanikały wszystkie troski tego świata. W sercu Dosi odrodził się świat, który kochała, a który wracał dziwnie realny. O, jest ich skromna izba. Siedzą we troje, śmieją się, są szczęśliwi... Lecz co to? Do izby wchodzi anioł, lekko bierze ich za ręce i prowadzi ku niezwykłemu światłu. Idą ochoczo, radośnie w daleką, nieznaną drogę, do tego cudownego blasku, który umierającym ludziom oświetla ostatnią drogę.

***

- Jaśnie pani! Jaśnie pani! – parobek darł się niemiłosiernie, biegnąc co sił przez dziedziniec. Starościna brodnicka odłożyła wstążki i wychyliła głowę przez okno.
- Nooo, co się stało, że tak drze gębę?!

Przez ostatnie dwa dni była zła i rozdrażniona. Po pierwsze – zginęły jej wspaniałe , drogocenne koronki, po drugie – chyba zbyt pochopnie oskarżyła o ich kradzież Dorotkę, do której miała przywiązanie, a teraz nawet nie wie, gdzie ona jest. Hmmm... to już dwa dni.

- Jaśnie pani! – pachołek ledwo mógł utrzymać rozsadzające go emocje – nasza najlepsza krowa padła!
- Mój Boże! Czym ten barbarus mi głowę zawraca!
- A bo zarządca kazał, żebym jaśnie pani powiedział!
Pani Rozalia zniecierpliwiona rozłożyła ręce.
- Masz ci! A cóż on, na głowę upadł? Zdechłą krową fatygę mi zadaje. Niech ją rozerżnie i co lepsze da psom, a resztę do dołu.
- Już pocięta...
- No to czego chcesz?
- A bo, proszę jaśnie pani, u niej w środku, tego... w krowich bebechach, to my resztki tych ładnych koronek, co pani od Żyda kupiła znaleźli – parobek rozłożył ręce. – Patrzta eno, głupie bydlę zeżarło te koronki i zdechło!

Nie wiadomo, czy Pląskowska usłyszał ostatnie zdanie, bo wiadomość o tym, że drogocenne koronki już teraz na pewno przepadły na zawsze, i to w taki głupi sposób, odebrała jej świadomość. Ale nieporównywalnie gorsze dopiero miało nadejść.

Oto wezwany do osłabionej starościny medyk z Brodnicy przyniósł straszliwą wiadomość, że rankiem kilku flisaków budujących nad Drwęcą nową przystań, odnalazło martwe ciało Dorotki...

Nie przypuszczała pani Rozalia, że chwila bezmyślnego, niepohamowanego gniewu wyda tak tragicznym owoc. Sumienie paliło ją żywym ogniem. Sumienie paliło ją żywym ogniem. Gdy tylko wspomniała jak niegodnie i bezpodstawnie rzuciła ciężkie oskarżenie, jak zdeptał wrażliwość i godność małej sierotki, to natomiast niemal mdlała z ogromnego żalu.

Mijały dni, a poczucie winy zamiast obsypywać się kurzem upływającego czasu, wciąż rosło, nieznośnym bólem nicowało świadomość. Nawet wypełnienie surowych pokut nakazanych przez kolejnych spowiedników nie przynosiło pani Pląskowskiej ulgi. Wówczas ktoś poradził starościnie, aby udała się do Grudziądza i odwiedziła tam franciszkanów, gdzie gwardianem był słynny z mądrych, a wyważonych sądów ojciec Wedanty. Gdy ten wysłuchał z uwagą relacji o całym wydarzeniu, zastanawiał się długo, aż w końcu doradził, aby majętna starościna za wyrządzoną krzywdę ufundowała w Brodnicy klasztor dla jakiegoś zakonu...

15 listopada 1751 roku król Polski August III przyjął prośbę Józefa i Rozalii Pląskowskich, niejako formalnie uzupełniając zgodę Urzędu Generalnego Zakonu Braci Mniejszych w Rzymie na powstanie kościoła i klasztoru franciszkanów w Brodnicy.
Wkrótce do naszego miasta przybyło trzech dzielnych, a zacnych zakonników: ojciec Jerzy Rudecki, ojciec Piotr Sosnowski oraz brat Rajmund Kreczmann. Zaczęła się wspaniał historia pobytu franciszkanów na brodnickiej ziemi.
Ale to już całkiem inna opowieść.